Rzadko chadzam do kina. Uważam to raczej za drogą stratę czasu. Szczególnie, że mieszkam chyba w jedynej warszawskiej dzielnicy bez kina. Większość "genialnych, rewelacyjnych, kultowych" filmów odbieram jako przeciętne. Nie jestem na czasie, nawet nie staram się być. Bo po co? To co najpiękniejsze w kinie nie przemija. Filmy to nie wiadomości. Przynajmniej nie powinno się ich tak traktować. Nie wierzę również, że jakiś film w dzisiejszych czasach, tu w Europie, mógłby wywołać rewolucję, albo chociaż dyskusję. W dyskusję również już nie wierzę. Moją młodzieńczą potrzebę ciągłej konfrontacji poglądów wyciszyłam. Wokół jest tylu ludzi, którzy chcą mówić, ale mało kto próbuje słuchać.
Rzadko chadzam do kina, ale w kinie się lubuję. Uwielbiam oglądać filmy na moim archaicznym telewizorze kineskopowym (w nowoczesne technologie powoli również przestaję wierzyć, a myślenie ekologiczne skłania mnie do używania starego telewizora, tak długo, jak będzie działał), nurzając się w fotelu pod kocem, z kubkiem herbaty w ręku i przerwą na rozprostowanie nóg, gdy tylko mam ochotę.
Moja edukacja kinematograficzna ostatnio znowu przybrała na tempie, dzięki odkryciu, że mam pod nosem cudowną bibliotekę publiczną z zupełnie bogatym i aktualnym filmozbiorem.
Wczoraj dzięki jej uprzejmości obejrzałam Debiutantów, do których w zeszłym roku przyciągała mnie cudna czerwona sukienka z plakatu (oj uszyłabym taką).
Cudna, powolna, doskonale udźwiękowiona opowieść o miłości i smutku. O trudnych pożegnaniach i jeszcze trudniejszych powitaniach. W końcu o radości czerpanej z bycia sobą. Polecam.