To będzie krótki post o tym, że w szyciu nie ma nic pewnego. Po tym jak uszyłam moją boską Fridę, zapaliłam się do kolejnej wersji. Ten cienki denim leżał u mnie dłuuuuugo. Pomyślałam, że będzie świetny na luźną, wiosenną kieckę do latania. Wzięłam się do krojenia z zapałem i przekonaniam, że każda sekunda poświęcona na precyzyjne wykonanie się opłaci, bo przecież szyję pewniaka! Dawno się do niczego tak nie przyłożyłam, nigdzie nie poszłam na kompromis, poprawiałam najmniejsze krzywizny ściegu i kiecka wyszła rzeczywiście ładnie. Szczególnie podobają mi się stębnowania. No i cóż z tego, skoro czuję się w niej okropnie. W przeciągu ostatniego miesiąca miałam ją na sobie kilka razy i zawsze towarzyszył mi dyskomfort. We Fridzie czuję się jak bogini Meksyku, a w tej bezimiennej bestii jak balon. Bu!
No ale prezentuję, skoro się tak napracowałam :) W ogóle mam ostatnio takie przykre wrażenie, że mój czas przy maszynie nie przekłada się na efekty. Dużo eksperymentuje, próbuję się z nowymi tkaninami i modelami, ale jakoś nic mi nie leży, nic nie daje mi pełnej satysfakcji, a niechlubne pudło z projektami do poprawki jest już pełne. Czyżby wiosenne przesilenie opanowało moją pracownię?
Mam nadzieję, że wam idzie lepiej :)
Do you remember
my lovely dress Frida? This is one of my best projects ever! I was sure that
the next one will be also a great success. And at some point is. I really like
everything about this dress: effortless shape, denim fabric, finishing. But I hate wearing it. Really HATE! How it is
possible?! This is the same pattern! Frida make me feel like a Mexican
princess! I can understand this phenomenon! Have you ever experienced something
like that? I hope my next project will bring me more happiness.